niedziela, 20 maja 2012

20 maja.

Spotykam Cię, i mam nadzieję, że jest to sen. Bo stoisz przede mną, wściekły i zły. Cały roztrzęsiony a jednak w ręku trzymasz bukiet róż. Podajesz mi wolną rękę, i prowadzisz w nieznane mi miejsce. Nie pozwalasz mi pytać o nic.
Jesteś jak niemy i głuchy człowiek, który widzi tylko swoją ukochaną osobę, czuje, ale nie słyszy bicia jej serca,
Jesteś jak człowiek, który chce mieć ją na zawsze, a jednak, ukrywa coś.
Jesteś jak człowiek, który za chwilę ma odejść, bez słowa pożegnania, ma zostawić osobę, dla której jest całym światem.
Moje serce bije. Coraz szybciej, i szybciej, i czuję się tak marną osobą, i wołam do Ciebie niemym krzykiem, że boli mnie Twoja obojętność. A Ty wciąż ściskasz w Swojej ręce moją dłoń, niewyobrażalnie mocno, jakbyś zaraz miał zamiar znikać. I nie patrzysz na mnie. Nie widzisz bólu na mojej twarzy, nie słyszysz łomotu rozwalającego się na miliony części serca.
Idziemy przez las. Właściwie, skąd w środku naszego miasta znalazł się las?- myślę - Ale czy to ważne? Ważniejszym jest to, gdzie idziesz, dokąd prowadzisz, moje obolałe, pogruchotane przez uderzenie samochodu ciało.
Polana, koc.
Piknikowy koszyk.
Cisza i spokój.
Znam to miejsce. Już kiedyś tu byliśmy. Byliśmy tu ostatnio. Ale, to miejsce.. ono.. ono wcale nie istnieje.
Uśmiech na Twojej twarzy pojawia się, a ja nadal nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi.
Prowadzisz mnie na koc. Do szklanki nalewasz mój ulubiony pomarańczowy sok, a z koszyka wyjmujesz, świeżo upieczone, jeszcze ciepłe babeczki.
Zaczynasz do mnie mówić, mówisz, że z każdym kolejnym dniem, kiedy patrzysz na moje nieruchome, złożone w szpitalnym łóżku ciało, umierasz, że każdy element Twojego ciała obumiera powolnie. Że, że jeśli będzie taka konieczność umrzesz razem ze mną.
Patrzę na Ciebie nieruchomo, i śmieję się głośno. Zaczynam do Ciebie mówić, że wcale nie umieram, że przecież żyję, i czuję się świetnie.
Przysuwasz się do mnie, i obejmujesz moje drobne ciało. Mówisz, że już kolejną noc z kolei śni Ci się, że umieram.
Ale ja jestem tu, jestem, rozmawiam z Tobą,
czuję bicie Twojego serca,
a dla Ciebie to nadal nic, i puste słowa,
puste czyny,
gesty bez znaczenia, bo przecież ja umieram.
I chcę wytłumaczyć Ci, że wcale tak nie jest, ale Ty nie słuchasz, ignorujesz. Bezszelestnie kładziesz moje ciało na kocu, obejmujesz Swoją ręką, i układasz mnie, do snu.
Moje ciężkie powieki, zamykają się, a ciało przybliżone do Twojego popada w stan bezwładności.
Boję się zasnąć, boję się, że znikniesz, odejdziesz, że zostawisz mnie samą, bez możliwości powrotu do domu.
Otwieram oczy. Nie mam pojęcia, ile czasu spałam. Otwieram je, a moje źrenice widzą biały sufit.
Ręce bolą bardziej, i bardziej niż zawsze. Poza tym, jest do nich coś podłączone. Chcę zacząć krzyczeć, że nie mogę się ruszać, ale mój głos jest tylko w środku mojej podświadomości, tylko moje ciało go słyszy.
Moje ciało słyszy coś jeszcze. Krzyk. Nieznany głos woła, i krzyczy i robi to potwornie głośno i aż boli mnie wszystko coraz mocniej, kiedy do moich uszu dociera ten krzyk. Wyłapuję jednak, iż krzyczy, ze obudziłam się.
Myślę, że przecież, to chyba normalnie, że człowiek budzi się, ze snu. Na razie jeszcze nie mam świadomości, iż mój sen trwał ponad tydzień. Że On spędzał ze mną każdy dzień. Na razie wiem tylko, że chyba coś niedobrego stało się ze mną, że zasnęłam na aż tak długi czas.
Chcę wiedzieć o co chodzi, skąd się tu wzięłam, co tu robię. Szukam wzrokiem Ciebie. I znajduję, za szpitalną szybą siedzącego na korytarzu, zmęczonego. I chcę, abyś przyszedł, a Ty wolnym krokiem, zbliżasz się, ku szklanym drzwiom mojej sali.

3 komentarze: